Zastanawiam się, jaka będzie ta jesień. W momencie, gdy to piszę, siedzę na jeszcze rozgrzanym słońcem balkonie, przy jeszcze letnim drewnianym stoliku, a przede mną nie majaczy ani jeden żółty liść. Normalnie o tej porze zastanawiałabym się: zaczynać już tęsknić za latem czy jeszcze czepić się jego ostatnich dni?

W tym roku jest inaczej. Powinno mi być przykro, ale nie jest mi przykro. No, trudno. Chyba przeżyję. Nie żałuję lata jak zwykle, nie zaczynam denerwować się na powrót do pracy, nie dostaję zwyczajowych palpitacji mózgu na myśl o powakacyjnej rutynie, nie dzieje się nic, wszystko jest dobrze, ba!, jest wyśmienicie. I w tym wszystkim najbardziej zaskakuje mnie to, że mnie to nie zaskakuje.

Hej, a chyba powinno? Winno nie winno, ale nie zaskakuje, co zrobię. No naprawdę. Chyba polubię taki jesienny nastrój. Już niech stracę. Ani mi się śni starać, żeby było „jak zawsze”. Chwila moment i drzewa zaczną się żółcić, czerwienić i wyglądać, jakby wylano na nie tusz z pomarańczowych flamastrów. Liście zaczną chrupać pod butami, słońce będzie świeciło już nie na ostro, a na ciepło. Wytargam z szafy fioletowe i żółte swetry, i znowu zachce mi się piec pachnące ciasta. Do kawy zacznę dodawać cynamon i małe kawałki czekolady, które cudownie topią się na języku, kiedy człowiek już zagrzebie się po całym dniu w kąt kanapy i zalegnie w nim jak burrito z książką.


Fot. NESCAFÉ® Dolce Gusto®

Zawsze mi się wydawało, że właśnie lato – lato jest najlepsze, najcieplejsze, najbardziej godne czekania na nie. Wszystko już rozkwitło, zazieleniło się, a teraz proszę: hulaj dusza, piekła nie ma. Tymczasem okazuje się, że ja chyba naprawdę lubię jesień. Bo czasem i latem się męczę. Potrzebuję, żeby znów na chwilę było cicho. Żeby był spokój i ten deszcz bębniący o parapet. Żeby pies zwinął mi się w rogalik w nogach, żeby jemu było bezpiecznie, a mnie ciepło. Nie zawsze trzeba krzyczeć, żeby być dosłyszanym. Jesień to jest właśnie to: powolne mówienie i oczy, które się śmieją. To jest to masywne biurko z ciemnego drewna z zielonym fotelem, i te plakaty wiszące mi na ścianie przed oczami, gdy piszę. To ulubiony kubek, duży, pękaty, rozgrzany kawą z mlekiem i ta pianka na kawie, przy której przymykam oczy.

Każda pora roku zmienia moje kawowe przyzwyczajenia. W zimie nie wyobrażam sobie poranka bez kawy. Podczas wiosennych miesięcy piję więcej czarnego napoju niż w jakiekolwiek inne. W lecie kawowa pora następuje dopiero popołudniem. A ta jesienna musi być z przyprawami. Mam kilka, które pasują mi do kawy i te, które są „od herbaty”. Imbir pasuje do miodu i cytryny – to ląduje w kubku herbaty. Kawę zwykle mieszam z cynamonem, kardamonem, wanilią i goździkami. Nie lubię w filiżance ani anyżku, ani nie przepadam za posłodzoną kawą, dlatego jeśli już, dodaję więcej wanilii. Lubię ugniatać przyprawy samodzielnie w moździerzu (kolejna jesienna rzecz! Prawie na równi z pieczeniem ciasta drożdżowego z gruszkami!). Co ugniotę to potem mieszam ze sobą, pakuję do słoika i służy mi jesienią.

Przepis jest prosty i idzie tak:

  • równe proporcje cynamonu, kardamonu i goździków
  • jeśli jest już bliżej niż dalej grudnia, do przypraw dołącza też kakao  (w proporcji 1:10, czyli: na każde 10 łyżek przyprawy jedna łyżka kakao – chodzi tylko o aromat)
  • do tego wanilia – ja nie lubię bardzo słodkiej przyprawy, tu proporcja 0,5:10, pół laski wanilii na 10 łyżek przyprawy
  • czyli: równe ilości  cynamonu, kardamonu i goździków
  • korę cynamonu ścieram na malutkiej tarce
  • kardamon dokładnie miażdżę w moździerzu (nie obieram)
  • goździki też dokładnie miażdżę w moździerzu (i też nie obieram)
  • laska wanilii: przekrawam wzdłuż, ale nie wydłubuję ziarenek. Wkładam do słoika z utartymi/zmiażdżonymi przyprawami.
  • *wersja świąteczna: wsypuję do tego 1 łyżkę kakao – fajnie, jeśli znajdziecie to słodkie lub zetrzecie do środka dobrej jakości rządek gorzkiej czekolady.

Ciąg dalszy artykułu znajdziecie TUTAJ